Zdecydowaliśmy się odwiedzić Atitlán z uwagi na jego położenie, bowiem lustro wody jest na wysokości 1563 m n.p.m. Na brzegach jeziora powstało wiele miejscowości - do kilku z nich wybraliśmy się osobiście, aby zobaczyć jak żyją ich mieszkańcy.
Największą atrakcją urlopu nad jeziorem jest pływanie w tym akwenie. Dlatego nikogo pewnie nie zdziwi, że w Panajachel jest rozbudowana infrastruktura do obsługi ruchu między miejscowościami i mogą z niej korzystać także turyści.
- Łódki, które dla żartu nazywaliśmy batyskafami.
Podróż na drugą stronę
Możliwość odwiedzenia miasteczka po drugiej stronie jeziora była kusząca, dlatego oczekiwaliśmy przejrzystych zasad funkcjonowania transportu, ale miejscowi robili wszystko co mogli, by naciągnąć nas na droższe bilety.
Poświęciliśmy dwa dni na rozkminianie tego tematu, bowiem lokalsi poinformowali nas tylko, że po jeziorach pływają dwa typy łodzi - publiczne i prywatne oraz że te ostatnie są lepsze - bo tak.
- Oficjalny cennik nie figuruje w przestrzeni publicznej, a jedynie takie "fakturki".
Pokazano nam za to dwa rodzaje rachunków w języku hiszpańskim, z których dowiedzieliśmy się, że łodzie odwiedzają kilka portów podczas jednego rejsu, a cena niezależnie od liczby pasażerów jest zawsze taka sama. Po dodatkowych oględzinach przystani okazało się, że którąkolwiek łódź byśmy wybrali to zawsze będzie łajba tego samego typu - nazywana przez nas pieszczotliwie “batyskafem”.
- Pomosty przy głównej plaży w Panajachel.
Barki na około 20 osób odpływały o ustalonym czasie, nawet jeśli nie były w całości zapełnione, dlatego nie ma sensu przepłacać, bo różnica w cenie pomiędzy klasą private a public była spora.
W Panajachel na brzegu jeziora, przy głównej drodze do miasta, jest plaża z zadbaną przystanią, ale wyłącznie dla łodzi prywatnych, dlatego o pomyłkę nie trudno.
- Tutaj cumują łodzie prywatne, które niczym nie różnią się od publicznych.
Przystań dla łodzi publicznych znajduje się bardziej na prawo i dojście do niej możliwe jest tylko z Calle del Embarcadero, czyli ulicy prowadzącej na molo.
- Właśnie tam po raz pierwszy zobaczyliśmy cennik.
Kurs do każdej wioski kosztuje 25 quetzali. O papierowym bilecie nie ma tu mowy, po prostu płaci się do ręki i idzie prosto do łódki, a wysiada tam, gdzie chce.
Ale jak to “tam gdzie chce”?
Ta część była dla nas najtrudniejsza do zrozumienia, jednak gdy spojrzymy na mapę jeziora zrozumiemy, że na brzegach jest dużo więcej miejscowości niż te kilka, które znaliśmy z mapy.
- Nasz pierwotny plan podróży :)
Dlatego łodzie podczas rejsu z Panajachel do San Pedro poruszają się wzdłuż północnego wybrzeża odwiedzając po kolei wszystkie miejscowości z pomostem.
Jedyny kurs bezpośredni, którego jesteśmy pewni, odbywa się z Panajachel do Santiago Atitlán.
Wszystko o łódkach na jeziorze Atitlán
Wiemy już jak i gdzie kupować bilety, dlatego czas wykorzystać wiedzę w praktyce.
Przy zejściu do molo zaczepią nas ludzie pytający o cel podróży i wskażą konkretną łódź - dlatego warto ich posłuchać. Niemal wszyscy, których spotkaliśmy mówili po angielsku.
- Widok na przystań łodzi publicznych.
Na pomost można wejść tylko po opłaceniu biletu, a przypływające łódki przybijają do bocznego pomostu, z którego wychodzi się od razu na ulicę. Ruch jest płynny, a logistyka - trzeba przyznać - na bardzo wysokim poziomie.
Na cel pierwszej podróży wybieramy Santiago Atitlán, czyli miejscowość położoną w niewielkiej zatoce, u podnóża wulkanu Atitlán. Podróż trwa 40 minut, a łodzią płynie się dość wygodnie, choć następnym razem usiądziemy już z tyłu (bo dużo chlapie).
- Po drodze, na zboczach można zobaczyć niezłe wille.
Santiago Atitlán
W Santiago przybijamy do pomostu, na którym od razu dopadają nas sprzedawcy. Dobrze znając ich promocje cenowe odmawiamy i ruszamy przed siebie.
- Santiago zbudowane jest kaskadowo, zatem pniemy się w górę - do prowizorycznego centrum.
Santiago jest bazą wypadową dla tych, którzy chcą odwiedzić wulkan. Choć wspinać się nie zamierzaliśmy, to jednak wcześniej rozważaliśmy wioskę jako centrum operacyjne. Niestety standard hoteli i bardzo podejrzane oferty na portalach oferujących noclegi szybko sprowadziły nas na ziemię.
Zawsze, zanim zdecydujemy się na rezerwację miejsca sprawdzamy okolicę w mapach Google i szybko dowiedzieliśmy się, że w Santiago nie było nic, co pozwalałoby sądzić, że da się tam wypocząć.
- Gęsta zabudowa zniechęca z daleka, a z bliska wręcz odstrasza.
W Santiago jest brudno, a smród spalin miesza się z zapachem sprzedawanych na straganach owoców.
- W centrum panuje ogromny tłok.
Kawiarnie i restauracje ulokowane przy głównej drodze toną w hałasie z ulicy.
- Na szczęście przyjechaliśmy zobaczyć tylko kilka rzeczy, a nie odpoczywać.
W Santiago znajduje się najsłynniejszy dla tej części kraju Maximon, czyli ludowe bóstwo Majów, z korzeniami sięgającymi podboju Ameryki przez Hiszpanów. Współcześnie kult Maximona zanika, za to jest on atrakcją dla turystów. Niestety, nie da się go odnaleźć samodzielnie, bo zlokalizowany jest w prywatnym mieszkaniu. Za to solidnie opłacony przewodnik zaprowadzi ciekawskich przed jego oblicze. Zrezygnowaliśmy.
Zamiast tego, postanowiliśmy zobaczyć ulicę murali i punkt widokowy na wulkany.
- "Słynny" punkt widokowy na wulkan.
Po kilkunastu minutach spaceru wąskimi uliczkami dotarliśmy do obskurnego pomostu, z którego - zgodnie z przewidywaniami - nic nie zobaczyliśmy.
Jedynie murale uznaliśmy za atrakcję godną uwiecznienia na zdjęciach...
- Malarstwo wśród Majów jest sztuką bardzo popularną.
Wróciliśmy do Panajachel
Jak podsumować wycieczkę? Najbardziej pasuje określenie “koszmar na jawie”. Było tak tragicznie, że nawet zrezygnowaliśmy z posiłku w Santiago.
Długo zastanawialiśmy się, czy chcemy zwiedzać kolejne miejscowości, ale ostatecznie daliśmy szansę jeszcze jednej lokalizacji - i to był strzał w dziesiątkę, ale o tym jednak opowiadamy w następnym odcinku.